4.11.2021

ulanie sie

do tej pory chyba próbowałem to odpychać od siebie, bo co w końcu można zrobić? to co mogłem, albo to co wydawało mi się że maksymalnie mogłem, to zrobiłem - wysłałem przez kogoś pomocnego plecak i troche ciepłych ciuchów w strone granicy.

wysłałem też kolorowe małe pluszaki, chociaż co one tam tym biednym dzieciom dadzą? czułem się przy tym okropnie.

dziś myślę, że to o wiele za mało. czy mając obycie z mapą trudno znaleźć takie dzieciaki w lesie? pytam dla kolegi

nie pojmuję, jak to możliwe, że żaden z tych naszych głęboko wierzacych ministrów, co to z tym spasionym łapczywym knurem z Torunia sie regularnie obściskują, nie pacnie sie w łeb i nie spróbuje zrobić w tej sytuacji czegoś dobrego. jakichś tymczasowych namiotów chociażby. założę się, że jesli miałby na te granice przyjechac papież, żeby obsztorcować pograniczników i przypomnieć co zrobiłby w tej sytuacji św Franciszek, to cała ta żałosna banda stawałaby na chuju, a w trzy dni stało by tam piękne białe miasteczko z ciepłym cateringiem, złotym ołtarzem i wozem transmisyjnym TVP. tak, to byłoby naprawde klawe żeby do Sokółki, albo do Krynek przyjechał teraz papież. ciekawe, co by zrobili ci pseudochrzescijanie co sobie bogiem wycierają gębę 3 razy dziennie. 

ale nie przyjedzie. a takie bidoki to co mogą załatwić Kaczyńskiemu, Błaszczakowi i Dudzie? nic, same kłopoty. a i nie daj boże papierkową robote ludziom w urzedach imigracyjnych.

myślę też, że gdyby rząd nakręcił pozytywną kampanię pt. 'znajdźmy tym ludziom nowy dom' zamiast nakręcania kłamstwami nastrojów ksenofobicznych, wygraliby wszyscy: imigranci, Polska, przyzwoitość. ale widocznie nie o to tutaj chodzi. nie liczą się z ludźmi w lesie, i tak samo nie licza się z nami. 

władza jak narkotyk. ja czekam na to kiedy trafią na detoks.


21.03.2018

Rowerowe wakacje 2017 - Dzień 5 - Siemianówka - Narewka (14km)

Kolejnego dnia ruszaliśmy w drogę z pewnymi obawami, bo ostatecznie dzień 3 zakończył się rowerowym fiaskiem ze strony Zuzi, nie wiedzieliśmy zatem czy temat z powrotem zatrybi czy nie. Na dobry początek po spakowaniu zrobiliśmy postój pod sklepem na drożdżówkę i soczek. Do przejechania mieliśmy w sumie niewiele, w dodatku po asfalcie i wreszcie, z wyluzowanym (chyba) nastawieniem. Ruszyliśmy więc prostą jak strzała drogą z Siemianówki do Narewki.

Wkrótce zaczęło się chmurzyć i co chwilą nad głowami przelatywał nam mały deszczyk. Mały deszczyk zaczął zamieniać się w duży deszczyk, ale wtedy byliśmy już na wysokości wieży widokowej niepodal drogi, porzuciliśmy więc rowery na skraju lasu a sami schowaliśmy się przed największym, kilkuminutowym opadem pod dach wieży. Klawy temat takie wieże, można sobie na nich z wysokości podziwiać okoliczne łąki i liczyć bociany. Nie wspomniałem bowiem w poprzednim wpisie, że prócz wszystkich innych atrakcji okolic Białowieży, jest to jakieś totalne zagłębie bocianów. Normalnie, boisz się otworzyć lodówkę ;)


Deszcz przeleciał, ruszyliśmy zatem dalej i tak spokojnie, robiąc co jakiś czas postój, dojechaliśmy do Narewki. Nazwa kojarzy się nieźle, ale wjazd od strony Siemianówki nie robi zbyt dobrego wrażenia. Musieliśmy jednak przedostać się do przysiółka na samym skraju Puszczy, a wcześniej potrzebowaliśmy zjeść obiad. Postanowiliśmy załatwić to na bogato:


Żart ;) obiad był dość smaczny, nie powiem, ale tak naprawdę trafiliśmy tam dzięki informacji o Muzeum Pszczelarstwa mieszczącym się w tym obiekcie. Oprócz uli(-ów?) znajduje się tam kosmiczna kolekcja przedmiotów związanych z pszczelarstwem i kulturą pszczelarską. Od wymyślnych narzędzi tej sztuki, przez kufle do miodów pitnych, do jakichś totalnych durnostojów z ceramiki, nawiązujących do pszczół i miodu. Niestety, prowadzący muzeum był nieobecny, przez co - jak podejrzewam - ominęła nas najciekawsza część zwiedzania jaką z pewnością jest ciekawa opowieść.

Przed wyruszeniem w ostatni etap tego dnia, nastąpił kolejny strajk Zuziowy. Jakoś tam w końcu udało się ruszyć, chociaż znów straciliśmy trochę cierpliwości. Jednakże oferta lodów w centrum miejscowości jakoś załatwiła sprawę i po krótkim postoju pod sklepem popędziliśmy ostatnią prostą na nocleg.

I tu zaczęły się przygody. Jakoś dzień lub dwa przed przybyciem do Narewki zadzwoniła do mnie Pani u której mieliśmy zarezerwowany nocleg, aby przeprosić i powiedzieć, że coś jest pomylone z rezerwacją i przenocujemy u jej znajomej, nieopodal. W porządku. Zajechaliśmy więc pod podany adres, z dala od głównej ulicy, fajnie cicho, drzewa....tylko ten budynek...wyglądający jak obiekt kolonijny 3ciej kategorii, z omszałym od rosnących niedaleko sosen i świerków zielonkawym tynkiem. No ale dobra, wchodzimy. Wnętrze sprawia podobne ponure wrażenie, idziemy za gospodynią do pokoju i jest coraz gorzej. Ściany brudne od śladów po butach, ciemno, mało zachęcająco, a pokój wygląda odpowiednio do standardu kolonijnego 3ciej klasy...w łazience grzyb. Ja to się jakoś dostosowuje, ale widzę, że Asia już wychodzi i jest kiepsko :) Idę więc na dół za Panią i mówię nieśmiało, że musimy się zastanowić, a kiedy już wychodzę do dzieci i Asi przed budynek, oni tylko niemo pokazują mi na leżącego centralnie przed schodami zdechłego ptaka kalibru kruk lub spora kawka :D

No wtedy ja też poczułem, że nie, dziękuję, powiedziałem więc Pani 'proszę mi dać kwadrans' i ruszyłem rowerem przez wieś w poszukiwaniu jakiegoś innego noclegu. Okazało się niestety, że na przestrzeni 2km jest tylko jedna agroturystyka, gdzie właściciel był nieobecny akurat, a poza tym lipa. W desperacji zacząłem więc pukać do kolejnych domów i pytać zdumionych mieszkańców o pokój. Po kilku nieudanych próbach trafiłem w końcu na schludne podwóreczko przez płot z tą oficjalną agroturystyką z pytaniem o telefon do właścicielki...już nawet nie pamiętam czy ów dostałem, ale z rezygnacją zapytałem czy może Pani by nas nie przenocowała przypadkiem...



Nieśmiało pani Wala odpowiedziała, że nie, ona pokojów nie prowadzi, że ma co prawda pokój po synu, ale nie wie czy będzie dobry itd. Powiem szczerze, że po tamtej norze przeszkadzałyby nam chyba tylko śpiące nad nami na grzędzie kury...oczywiście pokój był czyściutki, przytulny, swojski i zaproponowałem normalne warunki, takie jakie były gdzie indziej. Udało się! Zadowolony z siebie ruszyłem po rodzinę :) Siedzieli już na głównej drodze z rowerami, musiałem tylko jeszcze zgarnąć przyczepkę. Gdy oznajmiłem Pani, że jednak dziękujemy, była wielce zdziwiona i mówiła, że "jeszcze nigdy jej się to nie przytrafiło"...no cóż.

Przeszczęśliwi, rozłożyliśmy się u p. Wali. Ugotować można było sobie w schludnej letniej kuchni, rowery wstawić do szopki, warunki dla rowerzystów idealne. Potem zresztą rozmawialiśmy sobie z naszą gospodynią, opowiadała nam o tym lokalu który w popłochu opuszczaliśmy, sporo się wyjaśniło :D Popołudnie minęło nam naprawdę przyjemnie, zresztą cały pobyt w tymi miejscu był super. Z przygód to jeszcze tylko warto wspomnieć nocne wychodzenie przez okno do rowerów, przy których została maść na ból nogi - z jakiegoś powodu nie mogliśmy otworzyć drzwi wyjściowych od środka. Wyskoczyłem więc oknem z z przedsionka...w drodze powrotnej jakoś się już udało drzwi otworzyć :) dziwna sprawa.

Rano ruszyliśmy w dalszą drogę przez Puszczę, do Pogorzelców. Na pożegnanie obiecałem p. Wali, że będziemy polecać jej adres znajomym. Także jeżeli szukacie fajnego noclegu w Narewce - dajcie znać, podzielę się szczegółami i numerem telefonu!

Do usłyszenia w następnym odcinku!

14.03.2018

Rowerowe wakacje 2017 - Dzień 4 - Kruszyniany - Siemianówka (45km....samochodem)

Postanowiłem kontynuować, bo zbliża się kolejne lato ;)

Na czym to skończyliśmy? Aha, na Kruszynianach...nauczeni doświadczeniem dnia poprzedniego, mieliśmy już umówiony przejazd do Siemianówki na następny nocleg z panem z Tatarskiego Gościńca. Rano udaliśmy się na zwiedzanie meczetu i mizaru, gdzie wysłuchaliśmy dość ciekawej opowieści nt. historii Tatarów na ziemiach polskich, aktualnego stanu diaspory. Potem wróciliśmy po rzeczy do naszej kwatery, pogadaliśmy chwilę z wnuczkiem p. Lejli i udaliśmy się do Gościńca na umówione spotkanie. 



Okazało się tam, że p. Zdzisław jeszcze nie wrócił z wyjazdu do miasta, zamówiliśmy więc jakieś zupy, chinkali i piwo, a dzieci poszły zwiedzać intrygujące otoczenie tego miejsca. Gościniec reklamuje się jako tradycyjny tatarski zajazd, i faktycznie masz dość specyficzny wystrój, który w ciągu dnia nie sprawia zbytnio zachęcającego wrażenia. Ale osoby tam pracujące są dość sympatyczne, czego dowodzi też fakt gotowości do podwózki. Jedzenie zresztą też było całkiem smaczne. Po niecałej godzinie nasz kierowca wreszcie się pojawił z przyczepą załadowaną drewnianym złomem, niewiele myśląc dołączyłem do robotnika rozpakowującego towar, żeby przyspieszyć nieco akcję. Potem załadowaliśmy rowery i rzeczy i ruszyliśmy w mniej więcej 45-kilometerową podróż do Siemianówki.

P. Zdzisław okazał się być bardzo sympatycznym facetem, sporo nam po drodze o opowiadał o okolicy, o tym jak warto szukać domu do kupienia jeśli ktoś by chciał i o różnych ciekawostkach. Droga w zasadzie przebiegła bez przeszkód, poza jednym epizodem kiedy to z rusztowania na plandekę zaczęły odpadać kiepsko pospawane rurki :) Po drodze mijaliśmy wymalowane na drzewach znaki Green Velo - co dowiodło słuszności decyzji pokonani tego odcinka stopem, bo zasadniczo szlak wiódł głównie asfaltem w szczerym polu, także mało ciekawie. 

Mniej więcej koło 15tej wylądowaliśmy w Siemianówce w zarezerwowanej wcześniej kwaterze. Nie był to szczyt marzeń, ale miejsce nie było też jakieś tragiczne...największa wpadka natomiast była taka, że celowalem w Siemianówkę w przekonaniu że skorzystamy z plaży, kąpieli itd. a okazało się że w samej wsi nie ma jak wykąpać się w Zalewie, a plaża owszem jest, ale ok 8km wcześniej w wiosce Tarnopol. Na rowerową wycieczkę na plaże nikt już nie miał ochoty, nasza gospodyni nie chciała nam pożyczyć samochodu (zaoferowała co prawda podwózkę), więc skończyło się na zakupieniu piwa, czipsów (dla dzieci, żeby zadośćuczynić brakowi kąpieli) i bardzo przyjemnej posiadówce na wale nad Zalewem:


Dzieci od razu namierzyły jakiegoś wędkarza który niewątpliwie potrzebował pomocy i się nim skwapliwie zajęły :) Odciągnęliśmy je dopiero kiedy były gotowe zaglądać pod wodę do siatki z rybami, bawiły się świetnie. Na noclegu za to były koty, piaskownica itd. także ostatecznie cały nocleg wyszedł całkiem spoko. 

Następnego dnia mieliśmy już wrócić na rowery, ale o tym w następnym odcinku...

7.11.2017

zbombardowany muzyką

Ten rok jest jakoś wyjątkowo muzycznie dla mnie atrakcyjny tj. dokonałem kilku ciekawych odkryć (w sensie własnym, nie ogólnym) jak np. Opeth, Chris Tille albo Steps Ahead, ale w ostatnich dwóch dnia zaliczyłem swego rodzaju kumulację.

Po pierwsze, obejrzeliśmy w weekend "La La Land", który filmem jest przyjemnym, aczkolwiek nie wystrzałowym, natomiast muzyka Hurwitza jest wręcz porywająca - dobrze nastraja i wchodzi do głowy w sposób nieusuwalny :) zwłaszcza bardzo w tej konwencji udany kawałek oparty na motywie przewodnim, który przewija się w różnych postaciach przez cały film, czyli Another Day of Sun:


Kompozycje filmowe oczywiście oddziaływują na nas we współpracy z obrazem, ale akurat w tym filmie większość kawałków broni się jako byty samodzielne i dobrze się ich słucha niezależnie od filmu. Wreszcie, Hurwitz, zdaje się, robi to co umie najlepiej - nieszablonową muzykę do nieszablonowych filmów ("Whiplash").

Po drugie zaś, w ramach asiowych urodzin poszliśmy wczoraj na koncert Grzegorza Turnaua w Romie. Turnau jest świetnie znany i z fałszywą chyba skromnością ;) dziwił się, że sala w Romie była pełna. Raz, to, że jego kompozycje przepełnione duchem Piwnicy pod Baranami i stylem Jana Kantego Pawluśkiewicza w większości są bardzo udane, a dwa, to że na scenie otacza się muzykami z najwyższej półki. Ich jakość i profesjonalizm wszakże objawia się nie tylko instrumentalną wirtuozerią, ale przede wszystkim świetnym zrozumieniem i doskonałą współpracą w każdym kawałku. Jest ogromną przyjemnością oglądać na żywo tak świetny spektakl, w którym muzycy nie próbują głośnością nadrabiać braku muzycznej ogłady i warsztatu :) Polecam serdecznie koncerty Turnaua z trasy "L" (bo na takim byłem), a pewnie i każdy inny będzie wart uwagi.

Polecam też ogólnie muzykę :) bo jest piękna.

Do usłyszenia!

23.10.2017

Rowerowe wakacje 2017 - Dzień 3 - Gródek - Kruszyniany (13km)

Noc spędzona w dziwnym domku minęła szybko, ale poranek przywitał nas deszczem. Ponieważ mieliśmy przed sobą dość krótki dzień, najpierw na spokojnie poszliśmy do sklepu i apteki, deszczowi zaś pozwoliliśmy wypadać się. Zebraliśmy rzeczy, ogarnęliśmy nocleg i zapakowaliśmy się na rowery.



Zuzia sprawowała się nadspodziewanie dobrze, więc pierwsze kilometry minęły nam w miarę sprawnie, aż do momentu kiedy Asia zaczęła wypatrywać w lesie kurek. Trzeba przyznać, że było ich pełno i niemalże dało się je zbierać bez zsiadania z roweru :)

Wydawało się, że podróż minie gładko, ale po 8 kilometrach Zuzia zaczęła napotykać coraz większe trudności i ostatecznie doszło do zupełnego strajku. Nie dało się jej w żaden sposób przekonać do dalszej podróży na rowerze, ani z górki, ani pod górkę, ani na holu. No po prostu nic. Zagotowaliśmy się wszyscy, w końcu Asia z Antkiem ruszyli przodem, a jako ten bardziej cierpliwy zostałem z Zuzią. Po jeszcze kilkukrotnych próbach ruszenia do przodu (a zostało naprawdę niewiele, 2-3 km; daliśmy się też namówić na dłuższą ale niby lepszą drogę przez napotkanego w lesie pana), poddałem się i w akcie desperacji zapakowałem ją do przyczepki, przysznurowałem rower na górę i z duszą na ramieniu w obawie przed uszkodzeniem przyczepki ruszyłem w stronę nieodległych Kruszynian.

Był to dość hardkorowy kawałek przez śródleśne łączki, gdzie koleiny na drodze sięgały niemalże osi przyczepki, a przy przejeździe przez jedną z kałuż woda wlała się do jej środka. Nie brakło też odcinka specjalnego podczas którego musiałem odwalać kłody ze ścieżki omijającej jakąś wielką kałużę. Taki kawałek wycieczki który pokonujesz z zaciśniętymi zębami, byle dojechać do celu.

W końcu, po jakichś 30tu minutach dojechaliśmy pod Tatarską Jurtę w Kruszynianach i można było się wreszcie zrelaksować. Ten ostatni fragment ostatecznie przekonał nas do refleksji nt. tego ile dziennie jesteśmy w stanie przejechać i postanowiliśmy, że należy zmienić nieco plan trasy, bo w przeciwnym razie niewiele byśmy w dalszym ciągu odpoczęli.

Po spożyciu bardzo smacznych potraw tatarskich udaliśmy się na nasz nocleg, którym okazało się być bardzo przytulne i schludne miejsce, z fajnym widokiem z tarasu i bardzo miłym gospodarzem. Z lubością więc oddaliśmy się odpoczynkowi, graniu w Picturekę i czytaniu.... Okazało się też, że domek w którym nocowaliśmy należy do najstarszej żyjącej we wsi Tatarki, która poświęciła wiele czasu na badanie pochodzenia, związków genealogicznych i kultury Tatarów w Polsce. Niestety w tym czasie przebywała w szpitalu, ale jej wnuczek był bardzo sympatyczny i rozmowny. 



Mnie natomiast czekała jeszcze jedna misja: znalezienie podwózki do Siemianówki na następny dzień. W Tatarskiej jurcie powiedzieli mi że nie mają takiej opcji i nie znają nikogo kto ma...mimo tego, że na podwórzu stały dwa duże dostawczaki. Pomoc natomiast znalazłem w Tatarskim gościńcu - mimo początkowego nieporozumienia udało się umówić z właścicielem na 13tą następnego dnia. Spędziliśmy więc bardzo miło i spokojnie resztę wieczoru.


25.09.2017

Rowerowe wakacje 2017 - Dzień 2 - Supraśl - Gródek (32km)

Poranek w Supraślu przywitał nas deszczem, więc po stwierdzeniu, że Wu doszła trochę do siebie po wywrotce, poszliśmy zwiedzić monastyr, cerkiew i Muzeum Ikon. Ostatecznie obejrzeliśmy tylko obydwie cerkwie, uznając, że dla dzieci oglądanie ikon nie będzie stanowiło wielkiej atrakcji, a poza tym zrobiła się już 12ta i należało zbierać się w dalszą drogę. Wróciliśmy zatem po rowery do naszej kwatery i ruszyliśmy....po to żeby dojść do wniosku, że w sumie jest to pora obiadu i warto skorzystać jeszcze z uroków Baru Jarzębinka. Zatrzymaliśmy się więc na babkę i kartacze i w dalszą drogę wyruszyliśmy ok 13.

Początkowo szło gładko, ale potem niestety Zuzia zaczęła narzekać na to, że boi się zjazdów z górki, podjeżdżania pod górkę i innych czynności wykonywanych na rowerze. Musieliśmy się więc wznosić na wyżyny sztuki negocjacji, aby w miarę sprawnie pokonywać dalsze kilometry. Po mniej więcej godzinie przekomarzania się już nawet jakoś szło, i dalsza droga upływała nam w dobrej atmosferze i pięknych krajobrazach. Antek pruł naprzód, Zuzia turlała się na lince i w ten sposób dojechaliśmy do Królowego Mostu, gdzie szlak odbijał w lewo, ale my podążyliśmy do sklepu przy głównej drodze, mijając po drodze urokliwą cerkiew Św. Anny. Spotkaliśmy tam Holendrów, na obładowanych rowerach, dziwili się że takie małe dzieci zmu... znaczy zabieramy na taką formę wakacji :) W międzyczasie Mama z Zuzią doprowadziły do kolejnej mini-kraksy na zjeździe asfaltem, co niestety znów podminowało pewność siebie naszej 5-latki.


Po posiedzeniu pod sklepem (program obowiązkowy: kanapki, ogórki, woda, lody), zawróciliśmy do szlaku Green Velo. Nawiasem mówiąc, Królowy Most jest urokliwym, cichym miejscem, i są tam jakieś noclegi, także w razie czego można tam spędzić noc lub kilka dni. Wioska leży na skrzyżowaniu kilku szlaków rowerowych, może zatem być przystankiem lub miejscem krótszych wypadów.

Na dalszej trasie niestety napotkaliśmy nie lada podjazd (Kopna Góra), który nie dość, że stanowił sporą fizyczną przeszkodę, to w dodatku już kompletnie osłabił w Wiewiurce wolę walki (taka wielka góra.....nie dam radyyyyyyyy....). Przeklinaliśmy siebie w duchu, i dopiero po dłuższym czasie udało nam wszystkim się wdrapać na szczyt wzniesienia. Przyznam szczerze, że nawet dla mnie wtoczenie roweru z załadowaną przyczepą stanowiło sporą trudność. Dalej było już w miarę z górki lub po równym, ale Zuzi zasoby były praktycznie wyczerpane. W końcu był to już 15 kilometr tego dnia, a nam się jeszcze zdawało że to w granicach jej możliwości...ostatecznie, udało nam się dojechać pod sklep w Załukach, gdzie postanowiliśmy znaleźć dla dziewczyn podwózkę. Asia szybko załatwiła z panią w sklepie vana z kierowcą ;) więc po krótkim odpoczynku ruszyliśmy we dwóch z Antkiem aby "dokręcić" pozostałe 10km wygodnego asfaltu do Gródka. Jechało nam się dobrze w całkiem "dorosłym" tempie, chociaż mój niepokój wzbudzały gromadzące się nad nami burzowe chmury, no ale ostatecznie, już w padającym deszczu dojechaliśmy pod umówiony adres noclegu w Gródku.

Na miejscu okazało się, że mieszkać mamy jeszcze kawałek dalej, nasza Pani gospodyni zaoferowała nam żebyśmy pojechali za nią do domu, gdzie już wcześniej zameldowała nasze dziewczyny. Szybciutko więc podjechaliśmy pod dom w którym mieliśmy nocować i schowaliśmy się przed coraz gęstszym deszczem na suchym ganku.

I teraz, wyszukałem w Gródku nocleg pod hasłem "noclegi Gródek", trafiłem na "Pensjonat u Niny". Google street view pokazywało pod tym adresem tablicę "zakład pogrzebowy" na płocie, ale uznałem, że to jakieś przekłamanie. Na miejscu na pewno funkcjonował skup kurek (których Asia nie omieszkała kupić, ledwie pół kilo :). Ostatecznie jak było z tym zakładem - nie wiem, ale Pani skierowała nas do domu, jak powiedziała, "po bracie". Wszystko ok, ale wyglądało jakby brat jeszcze tydzień wcześniej chodził po tym łez padole ;) Było naturalnie czysto i w porządku, aczkolwiek wodę ciepłą trzeba było pozyskać przez spalanie drewna w kuchni węglowej. Byliśmy wszakże zadowoleni, że udało nam się przebyć drugi dzień naszej wyprawy bez większych przeszkód. Położyliśmy się więc spać w dobrych humorach (po wcześniejszym oklejeniu Zuzi od stóp do głów, niemalże, opatrunkami) popijając na dobranoc kawę zbożową.

26.08.2017

Rowerowe wakacje 2017 - Dzień 1 - Białystok - Supraśl (15km)

Rok jeszcze nie stuknął od ostatniego wpisu, więc nie jest tragicznie :) Witam z powrotem.

Wakacje za pasem, główną rodzinną część już mamy za sobą, dzieci wczasują się dalej u dziadków (przy okazji: tegorocznym sukcesem jest wyjechanie dzieci z miasta na praktycznie całe wakacje, za co serdecznie dziękujemy dziadkom, ciociom i babciom!!!).

Wcześniej oczywiście z sukcesem zakończyliśmy rok szkolny, Homik uzyskał promocję do klasy II ;) a Wiewiurka zmienia status z przedszkolaka na zerówczaka. Benefit dla nas taki, że oboje będą w tym samym budynku, przynajmniej na razie. No, ale to od września.

Wróćmy do wakacji, w tym roku postanowiliśmy przełamać wakacyjną rutynę i nie pojechaliśmy do Piasków ani na bazę w Regetowie, za to wyruszyliśmy w rejon Puszczy Knyszyńskiej i Białowieskiej, na rowerach. Jest to o tyle dziwne, że nie jesteśmy bardzo znani jako pasjonaci turystyki rowerowej ;) A jednak, udało się, po zgromadzeniu sprzętu, ochoty, nieco determinacji i zapasowych dętek. W szczegółach opisuję tę wyprawę poniżej, trochę dla siebie, a trochę dla osób które być może chciałyby ruszyć naszym śladem. 

Początkowo przymierzaliśmy się do odcinka GreenVelo od Janowa Podlaskiego w kierunku Włodawy, ale po pierwsze, znalazłem mało zachęcające recenzje tego szlaku, a po drugie, z okolic Włodawy ciężko się wydostać przy pomocy kolei. Ostatecznie więc przeplanowaliśmy się na trasę Białystok - Czeremcha. W założeniach mieliśmy "robić" ok 20-25 km dziennie na rowerach, z małymi wyjątkami, i byliśmy przekonani, że Wu da radę. 

Życie naturalnie zweryfikowało te plany. Ale o tym w szczegółach w tym i kolejnych wpisach :)

Dzień 1 - Białystok  - Supraśl (15km)

Zaczęliśmy od załadowania się pod domem z bagażami do przyczepki, zapięciu sakw, przewróceniu na Wu załadowanego roweru...i pierwszych kilometrów do dworca Wschodniego. Poszło dość gładko, i po zameldowaniu się na peronie Asia poszła zakupić bilety. Okazało się, że miejsc na rowery już nie ma, ale postanowiliśmy się tym nie zrażać i spokojnie czekaliśmy na pociąg. Po jego przyjeździe zagadnięta konduktorka zaproponowała załadunek do przedziału dla niepełnosprawnych, po czym ochoczo zabrała się za noszenie naszych toreb, żeby nie opóźniać odjazdu :) Z powodzeniem zmieściliśmy się w obszernym przedziale, nawet nasz przyczepkowózek wjechał bez problemu! Po chwili ruszyliśmy w nieznane! (no, nie całkiem nieznane ;)



Podróż minęła bez przygód, nie licząc może desperackich prób zakupu biletu w terminalu mobilnym z płatnością przy pomocy karty. Tutaj należy oddać pani konduktorce wyrazy szacunku za wytrwałość w walce z przenośną kasą, która w pewnym momencie wydrukowała 4 kwitki informujące o.... braku wystarczającego poziomu baterii do wydrukowania właściwych biletów :D Skończyło się wypisaniem ręcznym naszych biletów na rowery, a przy okazji miłą panią zdradziła bransoletka z rowerowego łańcucha - okazało się że, że też jeździ i zna klimaty przyczepkowo-sakwowe, stąd jej wyrozumiałość i chęć pomocy! Raz jeszcze dziękujemy!

Po przybyciu do Białegostoku postanowiliśmy zacząć od obiadu, po drodze zaopatrując się w mapy i przewodnik (Demart, Województwo Podlaskie, raczej nie warto). Asia pamiętała bar Społem w rynku i okazało się, że to fajne miejsce gdzie można smacznie i niedrogo zjeść, aczkolwiek w porze obiadu było tam dość tłoczno.

Po obiedzie już nic nie powstrzymywało nas przed wyruszeniem we właściwą część trasy, czyli w drogę do Supraśla. Okazało się, że rowerowa trasa Green Velo jest poprowadzona dość pokrętnie przez miasto, ale ostatecznie udało nam się wyjechać poza miasto i spokojnym tempem przemieszczaliśmy się wygodną ścieżką rowerową w stronę naszego pierwszego noclegu. Pogoda dopisywała, dzieci dzielnie kręciły pedałami. Wszystko było w porządku, do momentu gdy z lasu wychynęła Przygoda w postaci nagłego skrętu koła w rowerze Zuzi, podczas zjazdu z górki :( Niestety, tego wcześniej nie ćwiczyliśmy i biedna wystrzeliła z roweru spektakularnie obcierając sobie kolana i łokcie. O dalszej jeździe nie było mowy, i jak już udało się trochę uspokoić, Asia wyskoczyła na drogę łapiąc od razu dostawczaka na stopa. Zapakowaliśmy dziewczyny z rowerami, podaliśmy adres noclegu w Supraślu, po czym z razem z Antkiem dokręciliśmy pozostałe 2 km (Antek czekając na nas w międzyczasie na postoju zapoznał kolegę :) ). W samym Supraślu okazało się, że adres był dobry, ale mieszkać mamy u córki tej Pani, więc jeszcze musieliśmy przetoczyć się kawałek, przy pomocy zięcia, który podwiózł oklejoną plastrami Zuzię z częścią rzeczy. Ja natomiast udałem się na poszukiwanie apteki i większej ilości środków opatrunkowych.

Wieczorem udaliśmy się na spacer po Supraślu i jedzenie. Miasteczko robi bardzo przyjemne wrażenie, co zresztą można przeczytać w wielu relacjach, przewodnikach itp. Najsłynniejszy bar "Jarzębinka" był już co prawda zamknięty, ale to nadrobiliśmy następnego dnia.

Po powrocie na kwaterę dzieci ochoczo ruszyły do zabawy, przy czym Zuzi w grzebaniu się w ziemi już kompletnie nie przeszkadzały dziury na obydwu kolanach. Wydawało się więc, że sytuacja jest opanowana. Niestety, okazało się że nie do końca...


14.11.2016

od czego by tu.....

...zacząć, po takiej przerwie?

może od końca: Homik jako 6 latek poszedł do szkoły. ponieważ nikt nie wie jak jest lepiej, a niemiłościwie nam panujący uznali, że nie warto czekać troche na efekty zmian zainicjowanych przez poprzedników, wysłaliśmy nasze biedne 6-letnie bachorzątko na pastwę nauczycieli. było trochę z tym zawirowania, ale sprawdziła się technika "try before you buy" i H jest w szkole w której bardziej mu się podobało podczas wakacyjnych zajęć. jak na razie utwierdzamy się w przekonaniu że to był dobry wybór, co więcej, niektórzy nawet się z "tej drugiej" szkoły już do naszej przenieśli, co tylko utwierdza nas jeszcze bardziej. 

no ale, wyrabiamy sobie szkolne nawyki (wstawanie, szlaczki domowe itd.) i jakoś to wszystko idzie. prac domowych nie ma zbyt wiele, zajęcia wydają się być ciekawe i jest więcej WFu niż religii (co nie jest regułą).

wiewiurka za to z racji 6latkowych przetasowań w przedszkolach była zmuszona przejść do młodszej grupy (całe szczęście że razem ze swoją najlepszą koleżanką). skład wychowawczyń nie jest może najlepszy z mozliwych, ale póki co też problemów nie ma. nasze przedszkole tak czy inaczej daje radę, jest po prostu dobre.

wakacjom w zasadzie należałoby poświęcić osobny wpis, ale sam sobie nie ufam, że na 100% do niego dojdzie, więc napiszę od razu: było intensywnie i w praktyce zakończyliśmy sezon wypoczynkowy dopiero wczoraj, wracając na dobre z Mamą z Paryżewa. (ta, to juz było 20 września, a mamy 20 listopada niemalże :) )


po drodze były góry (Mama z dziećmi), góry (wszyscy, z szoszonami), morze (wszyscy), relaksy na Podlasiu (mama), remont (rodzice), obóz u dziadków (dzieci), a na dokładkę znów góry (Teodorówka) i PG World Cup (tata)...oby tak w przyszłym roku się udało! obiecujemy sobie, że zorganizujemy więcej czasu dzieciom poza miastem, czas pokaże czy się uda.

od początku roku zdarzyło się jednak już sporo - zmieniłem pracę i nie robię już pod niebieską flagą (w sumie to robię, ale pod inną :) ) i jeżdżę co dzień do biura (niedaleko, 20 minut tramwajem), a mamie rozkręciły się biznesy i pojawiły się zupełnie nowe problemy.

od wiosny natomiast poruszam się po mieście hulajnogą. dostałem ją w zrzutkowym prezencie od rodziny i początkowo, mimo miłego zaskoczenia, nie wyobrażałem sobie jak będę z niej korzystał (jest stosunkowo spora i niezbyt lekka), ale okazuje się, że jest niezastąpiona i pozwala oszczędzić kilka cennych minut w drodze do/z pracy i w procedurach odstawiania dzieci do instytucji. poza tym, nie trzeba czekać na tramwaj pod sam dom, bo równie szybko podjedzie się hulajnogą. nidogodności związane z wagą są w tym wszystkim zaniedbywalne. aha, a dzieci są już na tyle duże, że mogą zastępczo też z tego pojazdu korzystać. także, same plusy.

trochę więcej może o dzieciach z perspektywy 2 miesięcy szkoły i nowej grupy (wiewiurka). Otóż, w szkole jest owszem troche pracy, ale Homik trafił na naprawdę fajną nauczycielkę, taką która i troche wymaga, i słucha rodziców (Mama ma wiele wskazówek ;) ). Jak do tej pory nie mamy problemu z zabieraniem się za zadania domowe, możemy mieć może nieco zastrzeżeń co do tempa ich wykonywania (no niestety, ta 6latkowa umiejętność skupienia nad rzeczami które są nieco nudne...). ale teraz już H. zaczyna sobie sam czytać różne wyrazy, całkiem ładnie wypisuje literki i słowa i od czasu do czasu mówi, że czegośtam dowiedział się w szkole, także chyba byle tak dalej. co do wiewiurki, to jej przenosiny do de facto młodszej grupy nie do końca służa....jest teraz z relatywnie mniej samodzielnymi dziećmi, więc o ile wcześniej to ona równała w górę do dzieci starszych, o tyle teraz chyba trochę równa w dół. poza tym, jako dziecko samodzielne chyba dostaje mniej pomocy od pań przedszkolanek i mamy wrażenie, że oczekuje, że to my nadrobimy ten deficyt w domu. no ale, jakoś to przeżyjemy.

i na koniec, jesteśmy w trakcie przemeblowania, które jest kontynuacją wakacyjnego remontu. zmieniamy regał, przestawiamy meble itp. ma być ładniej i lepiej.

a na sylwestra lecimy do nowego gniazda szoszonów. lecimy! wychodzi taniej niż autem.

do rychlejszego niż ostatnio usłyszenia :) 

28.12.2015

jesień, a właściwie to już gwiazdka za pasem

Od września, kiedy, zdaje się, pisałem ostatnio ciężko mi się było zebrać, ale jak wiadomo życie pisze najlepsze materiały i scenariusze. A było tak: 11 listopada pojechaliśmy po południu na działkę, i wracając stamtąd ok. 17 dalismy dzieciom szanse na drzemkę. Drzemka o 17 to nic dobrego w perspektywie wieczornych peregrynacji związanych z kładzeniem dzieci spać, i faktycznie, po początkowym wrażeniu nieprzemożnej chęci do snu zaraz po wejściu do domu, dzieciaki się jednak rozbudziły. Zjadły kolacje, poczytaliśmy i padło hasło: "no dobra, to teraz kładziecie się sami, jeśli chcecie to palcie lampki, gadajcie, ale potem sami połóżcie się". Pomysł świetny, dzieci skwapliwie przytaknęły. Wyszedłem, zgasiłem lampke i czymś się zajeliśmy z Mamą. Coś tam było słychać, ale mimo to uśpilismy naszą czujnośc....po mniej więcej 10 minutach dzieciaki wypadają z pokoju krzycząc "Wraaaaaa jesteśmy piratamiiiii!" wyglądając tak:



w pierwszej chwili pomyślałem "poduszę..." bo już miałem dość, no ale oczywiście złość zmieszana z ukrytym śmiechem szybko przeszła i musielismy przystąpić do kąpieli, któej wcześniej z racji rozespania uniknęli. Pomalowani byli kompleksowo, w uszach i w nosie też, jeszcze kilka dni później pani Irenka w przedszkolu pytała czemu Wu ma brudne uszy :D Dokonali tego przy pomocy farb plakatowych wygrzebanych z szuflady i wody dostarczonej przez nas w celu picia w nocy. Poradzili sobie, co ?

Do świąt (które w międzyczasie już własnie minęły) miało jednak miejsce jeszcze kilka istotnych wydarzeń. Po pierwsze, Mamie i spółce udało się wydać książkę "Pozytywna Dyscyplina", o co walczyły długo i zawzięcie i w końcu ukoronowały swoje starania sukcesem. Po drugie, wzięliśmy udział w przedszkolnych jasełkach, wcielając się w role Pastuszka i Aniołka, do spółki z Ostrymi. Przy tej samej okazji Homik wykazał swoje spore talenty recytatorskie, aktorskie i śpiewacze, z czego byliśmy bardzo radzi i dumni. Po trzecie, ja, Tata, podjąłem decyzję o zmianie pracy i od 1 lutego będę reprezentował nowego pracodawcę :) I w końcu, kiedy już myśleliśmy, że cały ten bogaty w wydarzenia rok zmierza ku spokojnemu końcowi, okazało się jeszcze, że Wu przyniosła (prawdopodobnie z przedszkola) weszki. Czyta się i słyszy o tym, ale drodzy państwo to fakty - 21 wiek, stolica, wszy. Podjęliśmy walkę, miejmy nadzieję, że z sukcesem.

Rok tradycyjnie kończymy w gronie zanjomych, tym razem w mazurskich ostępach, czyli ahoj, przygodo! Do usłyszenia w nowym roku!

25.11.2015

cykliści, wszędzie cykliści....

[wrzesień]

Ponieważ rowery mamy wszyscy już, to dążymy do tego żeby móc je maksymalnie wykorzystywać. W związku z tym dzieciaki łatwo nie mają i muszą ;) jeździć. Aktualnie więc Homik popyla na rowerze z kołami 20" i w sobotę wykręcił samodzielnie ponad 20km. Jak na pierwszą tego typu przejażdżkę to chyba całkiem sporo, zdaje mi się :)

WuWu za to wykonała plan jesienny z nawiązką: nie tylko przesiadła się na rower z 14-kami po Homiku, ale odrzuciła boczne kółeczka i już jeździ sama na dwóch. Jedynie starty (i niekiedy lądowania) są ze wspomaganiem! Podziękować należy tutaj cioci Magdzie, która zasugerowała, że skoro Wu jeździła na rowerze biegowym, to szkoda marnować rozpęd i wyuczone utrzymywanie równowagi na jazdę na 4 kółkach - no i racja!

14.09.2015

Epitafium dla Balbiny

To juz sprawa bardzo dawna, ale nie moge o tym nie napisać.



W styczniu pożegnaliśmy się z naszą kotką Balbiną. Po prawie 10 latach okazało się, że w jej brzuchu zaszły jakieś okropne patozmiany, ściągnięcie płynu z jamy brzusznej i antybiotyk pomogły jedynie na klika dni, a widać było po niej że ledwo chodzi i żyje. Podjeliśmy więc trudną decyzję o jej uśpieniu.

Balbina była z nami prawie tak długo jak ja i Mama ze sobą, towarzyszyła Mamie gdy byłem pół roku za granicą i była (razem z Luckiem) takim w sumie dodatkowym dzieckiem Mamy, bo kociaki były zabrane od swojej mamy na tyle wczesnie, że nawet teraz chyba jeszcze uzupełniają potrzebę matycznej miłości. Balbina miała niepowtarzalne umaszczenie i niepowtarzalną miękkość. Uwielbiała przytulać się do Mamy i porywać pasztet z najbardziej niedostępnych miejsc. Kochaliśmy ją bardzo, i mamy nadzieję że mruczy sobie gdzieś tam w kocim niebie.

Uwaga, pisze się!

Miałem pisać częściej i regularniej, a tymczasem wychodzi rzadziej i kompletnie bez planu, no ale cóż, widocznie taki mój urok :)

Od końca lutego nie wydarzyło się może jakoś szczególnie dużo, ale trochę jednak tak :)

Wiewiurka zadomowiła się w przedszkolu i dzielnie radzi sobie ze wszystkimi wyzwaniami - na wczorajszej wycieczce jako najmłodszy przedszkolak podobno nie sprawiała żadnych kłopotów i wróciła bardzo zadowolona. Gada poza tym jak najęta (jak jest śmiała, bo jak sie spłoszy to udaje sarenke-niemowę) i dużo śpiewa, często sama do siebie przy zabawie albo w drodze z przedszkola.

Homik natomiast uczy sie liczyć i zna już niektóre literki, umie tez się już podpisać i wiele innych rzeczy umie. Jest bardzo samodzielny i wesoły, chociaż czasem ma słaby dzień/poranek i wtedy jest troche trudno. No, ale to nie tylko z nim.

Wiosna przyniosła nam też trochę stresu i zmartwień. Najpierw Homik miał jakąś czarną serię, włączając w to spektakularny lot z drabinki w Milanówku, po którym nie wiadomo było czy jechać na urazówkę czy co. Ale jak stwierdziła Magda lekarka, dzieciom ciężko jest coś złamać ot tak, i faktycznie po pół godzinie już skakał na jednej nodze. W kwietniu natomiast mama skasowała na amen naszą dzielną Corollę...zagapiła się na Trasie Łazienkowskiej i trafiła samochody stojące w korku. Auto nie było może jakoś szczególnie pokiereszowane, ale ze względu na wystrzelenie poduszek, koszt naprawy był za wysoki i ubezpieczyciel orzekł szkodę całkowitą. Z przykrością więc pożegnaliśmy się z rolką i po miesięcznych poszukiwaniach przesiedliśmy się do Saaba 9.3 kombi. Mamy nadzieję, że będzie się sprawował równie dobrze, a może nawet lepiej :)

Mama poza tym strasznie dużo pracuje, w tzw. własnej firmie, ale ma sporo sukcesów. Np. bedzie w poniedziałek w Dzień Bodry TVN z Pozytywną Dyscypliną żeby reklamować i nagłaśniać prowadzony na Polak Potrafi projekt wydania PD po polsku. Dostała też unijne dofinansowanie na rozpoczęcie własnej działalności, ale przede wszystkim ma sporo klientek (i klientów) i czuje, że jej praca ma sens i jest ludziom potrzebna. I to jest super. Nie jest super to że gdyby mogła, to pracowałaby w kółko, z przerwami na sen :(

<tymczasem zrobił się lipiec>

No ale, najbardziej szalony ruch to była decyzja o zakupie biletów na szaloną środę do Belgradu. Namówili nas znajomi, akurat mieliśmy coś tam na koncie, no i poszło. Celem była jednak nie Serbia, ale Czarnogóra i jej wybrzeże, a konkretnie Ulcinji - czyli okolica z jedynymi nad bałkańskim Adriatykiem plażami piaszczystymi. Całość wycieczki mam zamiatr opisać oddzielnie w poście pt. Do Czarnogóry z dziećmi, no ale to mam nadzieję że zdążę do końca roku.

Jeśli chodzi o wakacje, to można powiedzieć, że były nadzwyczaj udane - najpierw dzieci spędziły tydzień u dziadków w Bielsku, potem troche kalapućkowaliśmy się w domu, a pod koniec lipca Mama z dziećmi i Babcią wyruszły do Łajsu na pograniczu Warmii i Mazur, gdzie było w sumie pięknie, cicho i nie było zasiegu. Mi się udało do nich dojechać na kilka dni i przywieźć ich na koniec do Warszawy.

W międzyczasie jeszcze prowadziłem doprowadzenie Saaba do stanu dobrego, ponieważ po zakupie potrzebne były pewne prace (o czym wczesniej wiedziałem, żeby nie było!).

Potem zaliczyliśmy szybkie wesele (bezwódkowe i wegetariańskie :) ) na którym dobrze sie bawiliśmy, po czym w te pędy ruszyliśmy do Piasków, 2 rok pod rząd. W Piaskach jak to w Piaskach: śniadanie, morze, rybka w Smakach..., kawa w kawiarni, kolacja. Aczkolwiek było kilka nowości, np. ta że zasuwaliśmy na plażę rowerami z Homikiem na holu z gumy samochodowej, dostaliśmy w prezencie od p. Bolka pysznego wędzonego leszcza i to że w tradycyjne już piaskowe urodziny Homika (5te) uświetniliśmy przejażdżką na motorówce po Zalewie. Poza tym było obrzydliwie fajnie i normalnie, chociaż widać, że z roku na rok ludzi tam przybywa.

Po tygodniu nad morzem zaliczyliśmy szybki przerzut przez dom, bo w sobotę byliśmy w domu, a w niedzielę rano wyruszyliśmy na południe dla odmiany. Było troche niezdecydowania co konkretnie robić, ale ostatecznie odwiedziliśmy dziadka Romana z okazji jego 95tych urodzin, po czym w poniedziałek rano pojechaliśmy w stronę bazy namiotowej SKPB Warszawa, gdzie spędziliśmy super tydzień w gronie dawno nie widzianych znajomych i których pewnie prędko byśmy w Warszawie nie spotkali. Dzieci zajmowały się sobą całe dnie w strumieniu i okolicznych krzakach, ognisko było dostępne 24h/dobę i zaliczyliśmy nawet wyprawę do parku linowego w Krywej i na basen do Wysowej. Nie można również nie wspomnieć o zdobyciu (raz) Rotundy, w pełnym składzie na własnych nogach! Noce były ciepłe, dni gorące, było po prostu super.

Po powrocie do Warszawy czekał nas tydzień dzieciakami w domu, i przy pomocy p. Oli musiliśmy im zapewnić rozrywkę, natomiast potem w sobotę nastąpiła urodzinowa impreza Homika, po czym on i mała Wu pojechali na tygodniowy "obóz" znów do dziadków w Bielsku, gdzie bawili się oczywiście wspaniale razem z Igorem, bratem ciotecznym. My natomiast spędziliśmy tydzień w domu na porządkach, odpoczynku, kolejnym weselu i na koniec odebraliśmy maluchy z Bielska, zaliczając przy okazji tzw. Setne urodziny fortepianu, które zorganizował mój tata (to długa historia ;) ). Program był więc niezwykle bogaty i przynajmniej ja odpocząłem bardzo!

<a tymczasem zrobił się wrzesień>

...lato, wakacje, urlopy za nami, przed nami rok, w którym Homik ma podręcznik do 5-latków a na horyzoncie zaczyna majaczyć szkoła i związane z nią rozterki. Ale o tym będą już następne wpisy! Tym razem już na pewno szybciej :)


26.02.2015

erupcja samodzielności

I znów, zbierał się, zbierał i sie nie mógł zebrać. No ale dziś sobie obiecał, że od tego zacznie, więc zaczyna!

Ostatni wpis skończyłem - niezauwazonym zapewne - suspensem ;) Otóż Nowy Rok (którego już w międzyczasie upłynęła 1/6ta :) ) zaczęliśmy od wizyty na SORze dziecięcego szpitala w Kielcach, ponieważ ubierając Wiewiurke na sylwestrowe ognisko zwichnąłem jej łokieć. Całe szczęście naprawa polegała na tym, że miły, zmęczony (tak na oko 60-ta godzina dyżuru) lekarz po prostu jednym fachowym ruchem jej ten bidny łokieć nastawił, no ale oczywiście większość sylwestrowego wieczoru mieliśmy zepsutą. "Nie ciagnąć dzieci za nic, nigdy" - tak też nam jeszcze powiedział. W tym miejscu jeszcze propsy dla cioci Iwony za to, że skierowała nas jednak do szpitala dziecięcego, a nie na ogólny SOR gdzie prawdopodobnie czekalibyśmy w kolejce razem z ofiarami fajerwerków i tłuczonego szkła, bo to Nowy Rok w końcu był. Poza tym jednym elementem eskapada udała się towarzysko głównie, bo akcja górska zdobywania Łysicy (612npm) zakończyła się założeniem obozu bazowego w barze z goframi i ulepieniem bałwana z resztek mokrego śniegu.


Po powrocie przystąpiliśmy z werwą do życia w Nowym Roku, między innymi udało się zorganizować obiad ze znajomymi w tzw. Trzech Króli, ale kolejna niespodzianka czyhała tuż za rogiem. Pojechałem sobie we środę na próbę, jak zwykle, po czym po kilku minutach dzwoni Mama i obwieszcza "wiesz, chyba musisz wrócić bo Wiewiurka sobie chyba złamała palce". Cytować swojej odpowiedzi nie będę, no ale chcąc nie chcąc wróciłem i pojechaliśmy na wycieczkę do szpitala Medicover, gdzie jeszcze uprzedzony wcześniej przez nas chirurg czekał na nas. Prześwietlenie nie wykazało uszkodzeń, skończyło się więc na bandażach i plasterkach. Aha, doszło do tego podczas niewinnej zabawy wózkiem na zakupy. Się wzięło i przycisneło...


Dość jednak o tych tfu tfu przygodach, nawiążmy wreszcei do tytułu. Gdyż, pod koniec roku starego pani dyrektorka przedszkola do którego chodzi Homik oznajmiła mi że zwalnia się miejsce w najmłodszej grupie, no więc może tego, te małą byśmy,,,? Przez 2,5 tygodnia się wahaliśmy i w zasadzie temat osiadł na decyzji negatywne, ale wtedy Wiewiurka oznajmiła nam że ona chce do dzieci i nie ma opcji, idzie do przedszkola. No i poszła. Oczywiście my pełni obaw, że bedzie chora, że to tylko taki słomiany zapał itd. No, nie. Z półgodzinnej adaptacji nie mogłem jej wyciągnąć i w ogóle weszła w temat bez najmniejszego problemu. Był tylko mały bump kiedy zbyt wcześnie spróbowalismy ją w przedszkolu przeleżakować, ale od tego czasu dzielnie przedszkolakuje, uczy się wierszyków i piosenek i ogólnie jest super. Co więcej, wczoraj ponownie postanowiła wziąć los we własne ręce i zażądała pościeli i leżakowania. Nie było z tym problemu tym razem, więc chyba można powiedzieć, że mamy już dwójkę dzieci w przedszkolu :D Pozwala nam to również na pewne oszczędności w wydatkach na opiekunkę :) Co więcej, mimo obaw, mała zaliczyła tylko ze 3 dni chorobowego przez ten czas. It's fukin' amazing! (odpukuję skwapliwie)

Czy pisałem już o tym że od ostatniego wpisu Wu wyszła z pieluch i robi sama siku na sedes BEZ DESKI (co bardzo ważne dla niej!)? ;) 

Jeśli chodzi o resztę rodzinki to Homik ma teraz niezłą jazdę na rysowanie i puzzle (jest na etapie 100+), potrafi jednym strzałem - wtedy kiedy z uwagi na katar zostawał z nami w domu (tak, sam, bez opieki większej potrafi się sobą zająć przez pół dnia) - ułożyć prawie wszystkie posiadane puzzle czyli łącznie ponad 500 kawałków :) A i nauczył się NIEZWYKLE wyraźnie wymawiać "sz", "rz" itp. Well done Pani Logopeda (no i ogólnie well done przedszkole 184 w warszawie!). Jest teraz w ogóle chyba taki moment, że interesują go bardzo wszelkie książeczki (na topie jest Scooby Doo, Basia i inne) i może uda nam się go (ten moment) wykorzystać, żeby gładko nauczyć choć trochę Homika czytać. No, ale zobaczymy. Tak czy siak, przedszkole Homik wykorzystuje do cna, na zabawę i naukę, chętnie śpiewa i bierze udział w róznych przedstawieniach, czego rok temu nie było (w innym przedszkolu), wierszyki też zna różne i strasznie łatwo mu wchodzą. 

W tym roku zdażyliśmy my dorośli też już zaliczyć po choróbsku, przy czym ja nawet wychorowałem się będąc u rodziców, dając szanse dziadkowi na sprawdzenie się w roli babysitttera. 

A w ostatni weekend byli w Warszawie Szoszoni - sobotę spędziliśmy u nas a niedzielę u Ostrych, i było zacnie jak zwykle. Udało się też już zasnuć jakieś wstępne plany na wakacje, jak szćzeście dopisze to gromadnie odwiedzimy Bory Tucholskie ;) Na pewno natomiast my znajdziemy się w Czarnogórze, bo za namową Adama i Marty zakupiliśmy bilety do Belgradu w ramach szalonej środy LOTu. Końcówka maja, ahoj przygodo przybywaj. Główny cel to plaże nad Adriatykiem, ale zwiedzić też się może coś uda :D

Mama natomiast ostatnio ekstremalnie dużo pracowała, starała się o dotację z Unii ale nie tylko, bo rozwija dziarsko swoje działalności i wygląda to dobrze. Ja natomiast rozwijam swoje alternatywne kompetencje, choć idzie to mozolnie i na efekty może przyjdzie nieco poczekać...pierwsze podejście w każdym razie było póki co nieudane. Grupa robocza gra, są plany, będzie się działo ;)

Obiecuję sobie że w tym roku będę się cześciej zbierać do pisania. Oby :) Do następnego razu.

9.01.2015

przedświąteczny post

dzisiaj homik po raz pierwszy chyba w życiu sam, przez nikogo nie proszony, nie nagabywany, nie ponaglany, i w ogóle z własnej inicjatywy ubrał się. po prostu poszedł do swojej komody, wyciągnął i skompletował ubranie i się ubrał. potem zdradził, że chciał zrobić niespodziankę babci, która umówiła się z nami na robienie pierniczków (co prawda po południu dopiero, ale to może ciut dla niego za trudne do wyobrażenia sobie). także w sumie tochę wow, tym bardziej, że ubieranie się nie zawsze idzie płynnie i gładko. (hehe to było na początku grudnia, taki wielotygodniwy post wyszedł)

w ogóle ostatnio coraz łatwiej się z nim dogadać i poumawiać na różne rzeczy, których sam potem pilnuje. pewnie to zasługa tego, że jest w domu stale od tygodnia, ze względu na tournee bakteryjne które odbywa się u nas od jakiegoś miesiąca ciągle i w sumie to przechodzimy kolejne infekcje na zmianę. na razie każde z dzieci zaliczyło po jednej serii antybiotyku. mechanizm w każdym razie jest chyba taki, że homik będąc dużo w domu lepiej się zgrywa z nami, z Wiewiurką, z opiekunką. nawet "smak" mu się bardziej przechyla na domowy, bo zwykle to raczej nie protestuje tylko gdy jemy jedzenie podobne do diety przedszkolnej (kotlet, ziemniaki, spaghetti, kanapki), natomiast teraz został przyłapany nawet na jedzeniu kiełków i próbował sushi, co się dotąd nie zdarzało.

tak jak w przypadku samorzutnego ubrania się, najlepiej sprawdza się jednak automotywacja - podobnie było, gdy homik któregoś dnia bawiąc się chwilę sam, przyszedł do mnie z kartką na której było już napisane jego imię, tylko że bez ostatniej literki. napisał je samodzielnie, chciał tylko dopytać o literkę ostatnią, bo zapomniał jak wygląda. no i napisał. a wcześniejsze próby zabaw w naukę pisania spełzały raczej na niczym - widać to nie był moment na "to". i sam sobie ten moment w końcu wybrał.

Homik poza tym ma fazę na symetryczne budowle i buduje różne ciekawe rzeczy z duplo i lego, czasami zaskakując nas dokładnością odwzorowania:

a to była kreacja z tzw. pamięci po obejrzeniu The Cars:

 
no my byliśmy nieźle zdziweni, a to juz było ze 4 miesiące temu!

wspomniane wcześniej bakteryjne tournee miało w ogóle mocny akcent już na samym początku: mieliśmy jechać pod koniec października do Torunia, ale profilaktycznie poszedłem z Wiewiurką do lekarza w piątek wieczorem, z brzydkim, ale niewinnym jak wydawało się, kaszlem. zdarzało się bowiem w przeszłości, że przychodziliśmy do naszej ulubionej pani doktor zmartwieni kondycją dzieci, a ona stwierdzała, że w sumie to nic im nie jest. tym razem nastawiałem się więc na jakąś nieszkodliwą diagnozę. ale po osłuchaniu usłyszałem: "no, dziś to panu nie powiem że jej nic nie jest. zapraszam na prześwietlenie, a jak będzie płyn w płucach to do szpitala". WTF ? także tego...całe szczęście płynu nie było, skończyło się tylko na antybiotyku. ale trochę się wystraszyłem. no i z grubsza od tego czasu mamy jakiegoś gila w domu non-stop - jak nie dzieci, to my, albo wszyscy razem. dowolnie.

nie przeszkodziło nam to jednak na przykład wybrac się w chwilowym oknie między chorobami do Teodorówki w czasie długiego listopadowego weekendu. my, to znaczy ja i dzieci, bo Mama właśnie wtedy zaległa w boleściach w łóżku i została w domu na regenerację. wyjazd udał się świetnie, spotkałem się ze znajomymi, z którymi ciężko jest się spotkać w Warszawie, a dodatkowo na Słowacji trafiliśmy słoneczną niedzielę z 18st. ciepła :) dzieci też zachwycone, bo i dużo cioć i wujków, i miejsce nowe, no i atrakcje w postaci np. wizyty w muzeum szkła w Krośnie (polecamy!)



W grudniu też jeszcze udało mi się (w końcu, wraz z tzw. zespołem) zagrać koncert w klubie The Clash, sam koncert to odrębna historia, ale dla wzmianki i podsumowania można powiedzieć że w miarę się udało, dobrze nam się razem grało i pewnie będziemy chcieli takie występy powtórzyć! wyglądało to np. tak 



a więcej kawałków można znaleźć tu 

potem oczywiście rozpoczęliśmy przygotowania do świąt, ale nawet nie było jakoś szczególnie trudno, udało się w miarę na spokojnie. o samych świętach i o tym co się działo w czasie 2 tygodniowego wolnego (a działo się SpORo) i już w nowym roku napiszę wkrótce...mam nadzieję :)

na koniec pytanie: co to może być?

15.10.2014

wakacyjny załącznik

W wyniku pewnych sygnałów ;) chciałbym uzupełnić wakacyjną kronikę bo prócz tego co już się znalazło tutaj na blogu, działo się sporo więcej oczywiście.

Pisałem tu ze homik był u dziadków na wakacjach, ale niestety cala impreza wtedy skończyła się gorączka niewiadomego pochodzenia i awaryjnym zjazdem do zajezdni tzn. ja zamiast w góry na kawalerskie rowery Kuby pojechałem po homika. Ale dziadek wykazał się uporem i zaproponował drugie podejście na sam koniec wakacji. Tym razem udało się świetnie i Homik wraz ze swoim ciotecznym bratem Igorem spędzili wesoło tydzień pod opieką dziadka i babci w Bielsku.


Ogólnie wakacje to był czas intensywniejszych niż zwykle rodzinnych spotkań, bo bywaliśmy i my w Płocku przy róznych okazjach (np. na szybkim wypadzie na urodziny Igora) jak i Płock bywał u nas (na urodzinach Homika). W ogóle w lato jest jakoś łatwiej i przyjemniej, zwłaszcza w Bielsku gdzie można sobie swobodnie wyjść na trawniczek i jest sielana.

Z kolei we wrześniu tata Igora sprawił nam nie lada frajdę, bo pozyskał bilety na huczną imprezę pt. Dakar na Narodowym - cały dzień wśród wszelkich motoryzacyjnych cacuszek, aż do przesytu. Wieczorem był właściwy show, do którego końca co prawda nie dotrwaliśmy ("tato a kiedy będą te monstertraki??") z uwagi na zmęczenie materiału, ale i tak było fajnie, chociaż to jednak głównie zabawa dla prawdziwych fanów motoryzacji.



Tydzień później natomiast ja jak co roku ruszyłem z ekipą P&G na PG World Cup - tym razem turniej odbywał się w Ljubljanie, stolicy Słowenii. Nie wiedziałem że to miasto jets tak ładnie położone, no i że ogólnie jest dość przyjemne (mniej niż 300tys. mieszkańców), kameralne i malownicze. Udało mi się tam załapać na jakiś taki targ kulinarny na którym było wiele róznych przysmaków ze wszystkich stron świata, ale i tak największe wrażenie zrobił na mnie Carsky prazenec czyli pomieszanie omletu i naleśnika. Palce lizać! Hm, jesli chodzi o wynik sportowy to zajeliśmy chyba 24 miejsce na 32 ekipy, czyli sporo poniżej oczekiwań. No ale i tak było fajnie :D



(widok z hotelu ^^)


Z innych nowości to zrobiliśmy małe przemeblowanie w salonie żeby sobie trochę odmienić i dobrze bardzo wyszło.

A w ogóle ostatnio do Warszawy zawitali znajomi z Wrocławia, czyli pp. Pixele z uroczym pędrakiem Tomkiem :) Znajomych miało być więcej, ale Szoszony skrewiły więc musieliśmy sobie dać radę w mniejszym gronie, co wyszło pysznie: z improwizowanymi noclegami, inwazją na bistro na Koszykowej i całoweekendowym relaksem w gronie dobrych znajomych!



Już całkiem niedawno, bo w zeszły czwartek natomiast w ramach wyprawy niebieskich ludzików do Katowic trafiłem do kopalni-muzeum Guido. Powiem tylko tyle - jeśli nie byłeś, pojedź koniecznie i zabierz całą rodzinę (chociaż zjazd na poziom 320 dostępny jest tylko dla dzieci w wieku 7+). Ja się ogólnie jarałem jak 5 latek w sklepie z zabawkami, te wszystkie maszyny, korytarze...ach cudowne. No i ogólnie powala wyobrażenie sobie ogromu pracy, jaką trzeba wykonać żeby taką kopalnie zbudować, zorganizować, eksploatować..No i robota górnika to nie je bajka - nawet gdy na chwilę podczas zwiedzania uruchamiany jest pokazowy tasmociąg, głowa pęka po 15 sekundach od hałasu. No a weź tak 6 godzin fedruj na szychcie. Koledzy i koleżanki z pracy zgodnie uznali, że wykonywana przez nas praca mimo czasami chwilowych dołków, zła nie jest :D



Także tego. Do nastepnego razu ;)

2.10.2014

tak, w tym roku też były wakacje

z usmiechem, aczkolwiek bez niedowierzania, przeczytałem przesmiewczy tekst nt. polskiego wybrzeża tutaj. i oczywiście od razu pomyślałem "jeju, jak to dobrze że my znowu do tych nudnych Piasków" ;)

no bo my i w tym roku do Piasków, tyle że w poszerzonym składzie, czyli najpierw Mama z Babcią plus dzieci tydzień, potem my tzn. ja dojechałem, a dodatkowo namówiliśmy znajomych i to w dużej liczbie - najpierw przez weekend były z nami Zosia i Paula, a w kolejny, przed wyjazdem, Tomek i Ziela. ale przede wszystkim cały tydzień spędziliśmy razem z Szoszonami, Meryś i Człowiekiem Kulą Armatnią i to, obok morza i plaży, rzecz jasna, było główną atrakcją pobytu.
wakacje z 4ką dzieci to w sumie taka sinusoida nastrojów od euforii do skraju depresji, bo są momenty kiedy jest wesoło i wszystko idzie gładko, dzieci się bawią a dorośli gaworzą, ale są oczywiście momenty kiedy wszyscy wszystkim chcą urwać głowy. no, życie. ale oczywiście było fajnie - szliśmy sobie wg standardowego rozkładu dnia czyli śniadanie, plaża do 14tej, potem przetoczenie na obiad, potem kawa w kawiarni tej co zawsze, leniwe popołudnie (czasami jeszcze ze spacerem), wieczorny wrestling i potem jeszcze chillout przy napojach wieczorem. rzecz jasna, wszystko bez nudy bo były też urozmaicenia. udało nam się na przykład udać w podróż do Fromborka - statek z Krynicy do Tolkmicka, potem autobus do miasta Kopernika (gdzie, nb. obejrzeliśmy zabytki i multimedia w tym bardzo fajny film o odkrywaniu faktycznego grobu wielkiego uczonego), obiadek i powrót. bardzo fajna całodzienna wycieczka no i dzieci przez cały dzień praktycznie miały zajęcie. mieliśmy też ognisko na plaży (podobno nie wolno) - istny hit, połączenie plazy, morza i ogniska, no czegóż chcieć więcej!

od czasu do czasu stawaliśmy - jak to na Mierzei - oko w oko z dzikiem, jakoś w tym roku było ich albo więcej, albo były smielsze, no ale grunt że niegroźne, chociaż raz te małe psotki wlazły na podwórko i wywaliły kubły ze śmieciami także pewnie troche na nie uważać trzeba. to spojrzenie turysty. bo spojrzenie mieszkańców mierzei jest mniej więcej takie że "a weź pan......te dziki"

z rzeczy dobrych które się nie zmieniły to oczywiście Smaki Morza czyli jadłodajnia w której za mały grosz można się utuczyć jak prosiak i w której po kliku dniach staliśmy się na tyle rozpoznawalni że niektóre kelnerki uśmiechały się pod nosem na nasz widok. tamże miała miejsce mrożąca krew w żyłach sytuacja, gdy Homik zamknął się na zamek w toalecie (poszedł się załatwić, no bo warto powiedzieć że chodzi już sam, od dłuższego czasu). idę - patrzę kolejka, i ktoś mówi że jakiś "mały" zamknął się w kibelku. jeju, myślę, Homik, psia jego mać. no więc lecę i wołam przez drzwi "hej,hej otwieraj!" na co on spokojnie, "ale Tato, nie mogę, musze skończyć robić kupę". no dobra, bez paniki, czekamy, a ja w myślach rozważam opcje otwarcia drzwi od zewnątrz....no i faktycznie, za chwile wychodzi zadowolony a na moje ponaglenia "co tak długo?" odpowiada spokojnie "no przecież rączki musiałem jeszcze umyć". ogarnięty 4latek, nie ?

"Kawiarnia na piaskach" też trzyma fason, ciasto kajmakowe w normie no i jest piwo Namysłów. dzieci obżerały się tam słodyczami do porzygania niemalże, zwłaszcza przy okacji Homikowych urodzin. przy okazji okazało się że właściciele mają...ale to zaraz. któregoś razu poszliśmy sobie w taką przecinkę w trzcinach do zalewu, zaraz przy kawiarni. idziemy, idziemy, a za nami jacyś ludzie. no to doszliśmy do wody, patrzymy, a tam pomost i coś nakrytego brezentem. co to może być? na to ludzie za nami wchodzą na pomost, zdejmują brezent, a tam motorówka. wsiadają, odpalają, odpływają. dziękuję, do widzenia. moja ZAZDROŚĆ +100 - bezcenne. pełen romantyzm...dom nad wodą, pomost ukryty w trzicnach, motoróweczka....ach.

tak. co więcej...no ryby, wędzone na gorąco. w zeszłym roku jakoś nie przyuważyliśmy tej opcji, ale tym razem mama wywęszyła i dopytała i któregoś dnia rano mieliśmy na śniadanie świezo uwędzonego, jeszcze ciepłego łososia i fląderki. fląderki ogólnie to ciekawe ryby, a o ich autentyczności lokalnie może świadczyć fakt, iż na ostatni obiad flądra nie dotarła bo rano "morze sztormowało". to znaczy ja sie tylko tak dziwie bo tubylcy (a także Szoszon i Mama) to oczywiście sie nie dziwili bo dużo wiedzą o fląderkach :D

było zatem bardzo super no i apetyty na kolejny rok i kolejne lato wzrosły, a jakże. czy dotrzemy tam znów to się zobaczy.

potem byliśmy jeszcze (już tylko my czyli homik, wiewiura, mama i tata) w Jurze Małej nad jeziorem Tałty. to takie miejsce w które jedźiłem ze swoimi rodzicami przez wiele lat, uczyłem się tam żeglarstwa, byłem na dwóch obozach pod namiotem i w ogóle wiele mam związanych z nim wspomnień. szkoła w której pracowała moja mama ma tam 6 drewnianych domków letniskowych i niestety należy powiedzieć że czas się w nich zatrzymał te naście lat temu kiedy byłem tam ostatni raz z rodziną...no ale, woda na głowę nie kapie, w pobliżu jest las i jezioro, więc odpocząć "dasię" :) wyrosło też na około sporo okazałych domów letnich a także jeden molochowaty (ale ze smakiem) hotel/resort i klimat zapyziałej dziury gdzieś wyparował, no ale cóż, też było miło. czas spędzaliśmy nad jeziorem albo przemierzając rowerami (foteliki!) bezmiar leśnych i polnych dróżek, których w okolicy nie brak. odkrywaliśmy przy okazji zacierające się już miejscami urokliwe ślady jeszcze poniemieckiego osadnictwa...no bo co ciekawsze działki położone nad jeziorem są konsekewntnie wykupowane, grodzone i opatrywane tabliczkami "Teren prywatny". natomiast jest wiele uroczych zagród gdzieś w środku niczego, które cierpliwie czekają na chętnego na ich dyskretne piękno...no i może nigdy się nie doczekają, bo tam niestety piękno ma nieco mniejszy potencjał na prywatyzację i komercjalizację. może któregoś dnia w przysżłości to będzie szansa dla nas...?

szczególnie natomiast zachwycił nas Ryn, gdzie za sprawą lokalnego koncernu hotelowo-restauracyyjno-wypoczynkowego (obecnego zresztą też w Mikołajkach) miasteczko pięknieje i schludnieje. super zrobiony jest zamek - hotel i restauracja, a także młyn nad jeziorem. obiekty sa odrestaurowane ze smakiem, bez przesady, no i fajnie eksponują charakterystyczne elementy tych budowli. miło więc zobaczyć, że ktoś tego typu prace przeprowadza z głową.

ale, szczególnym osiągnięciem pobytu w Jurze było to że Homik zaczął samodzielnie jeździć na rowerze bez bocznych kółek. był tam kawałek równej drogi i rozległego parkingu. uczylismy się trochę ruszać "z popychu", a w końcu któregoś dnia mieliśmy iść na plac zabaw (na którym była taka mała tyrolka ;) ) więc Homik wziął rower, wsiadł i pojechał! no i od tej pory jeździ. wielce mu w tym pomaga jego MAŁPIA zręczność - w zasadzie nigdy nie zaliczył żadnej poważnej gleby - kiedy traci równowagę po prostu robi HYC! i ląduje na dwóch nogach obok roweru. no harm done :)

za to Wiewiurka....no ta to dopiero ruszyła! od ostatniego wpisu nauczyła się:
- mówić - tak normalnie, się z nią gada.
- załatwiać na nocnik - tylko na noc jej już zakładamy pampki
- rozśmieszać nas wszystkich - bo jest śmieszna i słodka
- zakładać majtki i spodnie

ogólnie mamy z nimi dużo frajdy. a no i mamy niebywałe sukcesy w sprzątaniu :) zaczęliśmy też robić spotkania rodzinne (pozytywnadyscyplina.pl) więc może uda mi się na bieżąco pisać o ich przebiegu i rezultatach...może :)

jeju, jak długo, jeszcze nigdy tak nie było! serwus!

18.09.2014

piosenki na dobranoc I

Raz mały kotek
leciał samolotem
I wyglądał sobie przez okienko
Pani Pilotka
Spotrzegła kotka
I przyniosła mu jajko na miękko

Raz mały kotek
leciał samolotem
I trzymał się łapkami za uszko
Pani Pilotka
Spotrzegła kotka
I przyniosła mu dobre jabłuszko

Raz mały kotek
leciał samolotem
I trzymał się łapkami za nóżkę
Pani Pilotka
Spotrzegła kotka
I przyniosła mu dojrzałą gruszkę

Raz mały kotek
leciał samolotem
I oglądał swoje małe łapki
Pani Pilotka
Spotrzegła kotka
I kazała podać mu kanapki

Raz mały kotek
leciał samolotem
Drzemał sobie słodko przy tym, deczko
Pani Pilotka
Spotrzegła kotka
I przyniosła mu cieplutkie mleczko

Raz mały kotek
leciał samolotem
Wreszcie dolecieli na lotnisko
Pani Pilotka
pożegnała kotka
I to jest już w tej piosence wszystko.


3.07.2014

taki zwykły post biało-czarny post

przyjechałem dzisiaj do pracy (wyjątkowo) rowerem (to akurat jak zawsze), wczoraj też z dziewczynami robilismy sobie wycieczkę po mieście - i tylko to chce powiedzieć że naprawdę DUŻO ludzi jeździ po Warszawie rowerami! jadąc Solcem do Agrykoli praktycznie na każdych światłach spotykaliśmy więcej niż 5 rowerów. masa, normalnie masa! super

poza tym to za nami pierwszy rok "szkolny" o ile można tak powiedzieć, i pierwsze zderzenia z naszym systemem edukacji w wydaniu przedszkolnym....no cóż, pewnie to nie było najlepsze przedszkole ale wrażenie mieliśmy że najlepiej jak sie do przedszkola dziecko "wstawi" i nie wtrąca w to co się dzieje. tzn nie mówię że działo się coś złego, ale chodzi mi o poziom porządanej interakcji. a rada rodziców zajmowała się głównie wybieraniem zabawek do zakupienia przy okazji wszystkich możliwych świąt i okazji. od września zmieniamy przedszkole, mamy nadzieję że bedzie fajniej (właściwie ot jeszcze fajniej, bo w sumie nie było źle) no ale raczej system edukacji z nami (a my z nim) lekko nie bedzie miał...

poza tym, czasami trzeba odetchnąć nawet od najbardziej kochanych dzieci. w związku z tym Homik przebywa na obozie letnim u dziadków wraz ze swoim bratem ciotecznym. mielismy co prawda wczoraj mały alercik związany z poranny wystąpieniem lekkiej gorączki, ale wizyta u lekarza pozwoliła na uspokojenie i kontynuowanie pobytu. natomiast w domu jesteśmy z samą Wiewiurką i tak naprawdę będąc trochę z takim młodszym dzieckiem sam na sam, odkrywa się je troche na nowo. no bo tak na codzień, kiedy jest ich dwoje, to jednak Homik wypełnia bardzo dużo przestrzeni jaką mają "na dzieci" w domu. poświęcamy im dużo uwagi, ale pewnie przez bardziej skomplikowane interakcje i większą skuteczność w zdobywaniu uwagi mam wrażenie, że mniej się dostrzega niuansów u tego młodzszego dziecka. a tak, sam na sam z Wu widzę jak ona fajnie mówi, jakie ma pomysły, jakie plany i upór w ich relizacji no i w ogóle jaka jest fajna, mądra, odważna i niezależna (jak na dwulatkę ;) ). fajne mamy dzieci, oboje, razem i z osobna.

Wu w ogóle zaczyna składać zdania i powtarza praktycznie wszystkie słowa, a wczoraj była niezywkle zwinteresowana czytaniem i z uwagą słuchała jak jej literowalismy napisy z naklejki na paczce płatków, po czym sama, bezgłośnie ruszając wargami, z zapałem czytała!

w ten weekend w ogóle cała nasz rodzina w rozproszeniu będzie, bo wu z babcią w Warszawie, Homik u dziadków, Mama szkoli się w Nałęczowie, a ja brykam po Beskidzie Żywieckim w ramach "kawalerskiego" kolegi. nigdy tak jeszcze nie było, Mama mówiła że sie troche stresuje, ale co tam..tak też czasem bywa, wszystko ogarnięte no i w razie co to przecież nie będziemy w Australii tylko w zasięgu kilku godzin. będzie dobrze.

no i na koniec bonus, nagrany chyba w styczniu z naszego balkonu:



to do nastepnego razu!

26.06.2014

dzieciotaśmy z mundialem w tle

ten post zaczął powstawać dawno, bo już w majówkę. no a przez te dwa miesiące zmieniło się dużo, ale nie chodzi o polityke tylko o nasze domowe peregrynacje :)

zacznijmy od zuzinego słowniczka - na początku maja zaczęła używać wielu słów, z których najbardziej warte zainteresowania - wtedy - były na przykład takie:

sioć (chodź)
pimak (ślimak)
pinka (piłka)
ciuwak (suwak)

ale dzisiaj to już historia. teraz zuzia w zasadzie już gada, a zgodnie z panującą modą na nagrywanie się i innych podczas posiłków, pokusiliśmy się o nagranie i opublikowanie własnych taśm :D zapraszam do słuchania tego wstrząsającego nagrania :)

https://drive.google.com/file/d/0B4NFzmV4l5YvREk2dzh3ZjQ4OHc/edit?usp=sharing

druga duża zmiana to zmiana opiekunki. Kasia była super kochana i naprawdę dobrze było z nią dzieciom i nam, no ale co za dużo to niezdrowo - ostatnio stopień niepewności wzrósł znacznie jeśli chodzi o jej nieobecności i nie byliśmy już dalej gotowi ponosić tego ryzyka, bo wszelkie sposoby na zachęcenie jej do większej odpowiedzialności zawodziły. spędzilismy więc tydzień z Panią Anią, która jednak chyba ma nieco inną koncepcję pracy jako niania, więc od poniedziałku zaczyna Basia. jak będzie - zobaczymy, napiszemy :)

no i jedna z największych naszych przygód w ostatnim czasie to wyprawa na rozbijanie Łopienki. mieliśmy jechać na działkę, ale znajomi wrzucili temat żeby jednak bujnąć się w Bieszczady, co samo w sobie nie byłoby jakoś specjalnie szalone, ale już wyjazd pod namiot w miejsce gdzie nie dojeżdża się bezpośrednio autem to już był pewien dreszczyk :) wiem wiem, wielu z naszych znajomych takich dylematów nie ma i często-gęsto jeździ na jeszcze bardziej karkołomne eskapady, no ale dla nas to był pierwszy raz. no i było super. mimo średniej pogody nasze dzieci bawiły się świetnie, były też dzieciaki Skrzyniarzów więc to samobiezne przedszkole zajmowało się samo sobą przyczepiając się do coraz to różnych dorosłych robót (hitem jednak był łuk zrobiony przez wujka Tomka i rąbanie drewna z wujkiem Krzyśkiem). zawinięte w  przeciwdeszczowe wdzianka turlały się od strumienia do namiotów, wzdłuż i wszerz i zuzyte do ostatniej kreski baterii padały wieczorem bez zbędnych ceregieli. normalnie raj rodziców :D
no a my sie ośmieliliśmy i pewnie bedziemy wracać i na Łopienke i pod namiot. a no i oczywiście wielkie propsy dla SuperMeli za to że czasami była lepsza niż rodzice :) !

no i tak. wakacje za pasem, chociaż my w sumie jeszcze niezbyt wakacyjni, no ale Homik rusza na turnus do dziadków, a pod koniec lipca udajemy się (partiami) nad morze do Piasków (tym razem z Szoszonami!) a potem jeszcze na dogrywkę na Mazurach. będzie się działo!

a no i oczywiście mundialeiro...w sumie nie nastawiałem się zbytnio na oglądanie i bycie na bieżąco, ale ponieważ mecze są w "ludzkich" porach, to jednak nie potrafię sobie odmówić :) tak od serca to kibicuje Chile i Meksykowi bo grają super fajną dla oka piłkę, ale realnie to myślę, że wygrają Niemcy.

a na koniec Mama - lama












20.05.2014

picking floorberries

Wygląda na to że jednak w końcu przyszła wiosna i skończy się wieczna huśtawka ciepło-zimno-mokro-sucho..no mam przynajmniej taką nadzieję. Mam też nadzieję że skończą się z tym również katary, smarki, kaszle i wszystko co z tym związane. Oby.

Tymczasem natomiast dzieci rosną, a Wiewiurka poszerza słownik i zaczyna układać pierwsze, nieco nieporadne jeszcze zdania. Używa przy tym słów takich jak "posie" (proszę), "ciego?" (dlaczego), "to to?" (co to), "dobe" (dobre), "chodź", "wstań", "idź", a no i od dłuższego już czasu posługuję się pojeciami "moje" i "ja". Czasami tymi akurat posługuje się doprowadzając nas do szału, bo wraz z wiekiem rośnie jej determinacja i skoncentrowanie na celu. Jest też coraz silniejsza i szybsza, a to poważne argumenty w dyskusjach z bratem :) Co by jednak nie powiedzieć, cieszymy się patrząc na ich dwoje jak sie razem bawią i troszczą sięo siebie - Wuwu pamieta o tym żeby wziąć dla Homika ciasteczko, a Homik przytula i pociesza ją gdy coś się stanie. Homik potrafi też coraz częściej sam dostrzec że sprawił siostrze jakąś przykrość i samorzutnie ją przeprasza. To miłe.

Ostatnio też na działce okazało się ze Wu nic nie robi sobie z odległości od mamy i taty, bo śmiało chciała dreptać nad rzekę żeby zanieść bratu ciasteczko. To nic że rzeka za ulicą, wałem przeciwpowodziowym i że jej nie widać, ważne że już była i wie jak dojść, więc wszystko w porządku. Z jednej strony super, z drugiej wzbudza trochę obaw :)

Poza tym szałem ostatnich tygodni jest piesek dziadka, Cupel. Z cuplem dzieci biegają, piszczą i szaleją, a nawet kiedyś został u nas w ciągu dnia więc szczeście było bezgraniczne. Wu koniecznie chce go brać na kolana, przytula go i hołubi. Gorzej obecność Cupla w domu znoszą koty, no ale raz na czas jakiś wytrzymają. Cupel jest jakimś takim mikroyorkiem, nawet nie wiem co to dokładnie za rasa. Do dzieci w każdym razie akuratna :)

a dzisiaj trafił mi się wyjazd do Katowic, just a quickie - teraz jadę, wieczorem wracam. takie miłe urozmaicenie.

a na koniec bonus, czyli tytułowe zdjęcie: "Picking floorberries" ;)