Rok jeszcze nie stuknął od ostatniego wpisu, więc nie jest tragicznie :) Witam z powrotem.
Wakacje za pasem, główną rodzinną część już mamy za sobą, dzieci wczasują się dalej u dziadków (przy okazji: tegorocznym sukcesem jest wyjechanie dzieci z miasta na praktycznie całe wakacje, za co serdecznie dziękujemy dziadkom, ciociom i babciom!!!).
Wcześniej oczywiście z sukcesem zakończyliśmy rok szkolny, Homik uzyskał promocję do klasy II ;) a Wiewiurka zmienia status z przedszkolaka na zerówczaka. Benefit dla nas taki, że oboje będą w tym samym budynku, przynajmniej na razie. No, ale to od września.
Wróćmy do wakacji, w tym roku postanowiliśmy przełamać wakacyjną rutynę i nie pojechaliśmy do Piasków ani na bazę w Regetowie, za to wyruszyliśmy w rejon Puszczy Knyszyńskiej i Białowieskiej, na rowerach. Jest to o tyle dziwne, że nie jesteśmy bardzo znani jako pasjonaci turystyki rowerowej ;) A jednak, udało się, po zgromadzeniu sprzętu, ochoty, nieco determinacji i zapasowych dętek. W szczegółach opisuję tę wyprawę poniżej, trochę dla siebie, a trochę dla osób które być może chciałyby ruszyć naszym śladem.
Początkowo przymierzaliśmy się do odcinka GreenVelo od Janowa Podlaskiego w kierunku Włodawy, ale po pierwsze, znalazłem mało zachęcające recenzje tego szlaku, a po drugie, z okolic Włodawy ciężko się wydostać przy pomocy kolei. Ostatecznie więc przeplanowaliśmy się na trasę Białystok - Czeremcha. W założeniach mieliśmy "robić" ok 20-25 km dziennie na rowerach, z małymi wyjątkami, i byliśmy przekonani, że Wu da radę.
Życie naturalnie zweryfikowało te plany. Ale o tym w szczegółach w tym i kolejnych wpisach :)
Dzień 1 - Białystok - Supraśl (15km)
Zaczęliśmy od załadowania się pod domem z bagażami do przyczepki, zapięciu sakw, przewróceniu na Wu załadowanego roweru...i pierwszych kilometrów do dworca Wschodniego. Poszło dość gładko, i po zameldowaniu się na peronie Asia poszła zakupić bilety. Okazało się, że miejsc na rowery już nie ma, ale postanowiliśmy się tym nie zrażać i spokojnie czekaliśmy na pociąg. Po jego przyjeździe zagadnięta konduktorka zaproponowała załadunek do przedziału dla niepełnosprawnych, po czym ochoczo zabrała się za noszenie naszych toreb, żeby nie opóźniać odjazdu :) Z powodzeniem zmieściliśmy się w obszernym przedziale, nawet nasz przyczepkowózek wjechał bez problemu! Po chwili ruszyliśmy w nieznane! (no, nie całkiem nieznane ;)
Podróż minęła bez przygód, nie licząc może desperackich prób zakupu biletu w terminalu mobilnym z płatnością przy pomocy karty. Tutaj należy oddać pani konduktorce wyrazy szacunku za wytrwałość w walce z przenośną kasą, która w pewnym momencie wydrukowała 4 kwitki informujące o.... braku wystarczającego poziomu baterii do wydrukowania właściwych biletów :D Skończyło się wypisaniem ręcznym naszych biletów na rowery, a przy okazji miłą panią zdradziła bransoletka z rowerowego łańcucha - okazało się że, że też jeździ i zna klimaty przyczepkowo-sakwowe, stąd jej wyrozumiałość i chęć pomocy! Raz jeszcze dziękujemy!
Po przybyciu do Białegostoku postanowiliśmy zacząć od obiadu, po drodze zaopatrując się w mapy i przewodnik (Demart, Województwo Podlaskie, raczej nie warto). Asia pamiętała bar Społem w rynku i okazało się, że to fajne miejsce gdzie można smacznie i niedrogo zjeść, aczkolwiek w porze obiadu było tam dość tłoczno.
Po obiedzie już nic nie powstrzymywało nas przed wyruszeniem we właściwą część trasy, czyli w drogę do Supraśla. Okazało się, że rowerowa trasa Green Velo jest poprowadzona dość pokrętnie przez miasto, ale ostatecznie udało nam się wyjechać poza miasto i spokojnym tempem przemieszczaliśmy się wygodną ścieżką rowerową w stronę naszego pierwszego noclegu. Pogoda dopisywała, dzieci dzielnie kręciły pedałami. Wszystko było w porządku, do momentu gdy z lasu wychynęła Przygoda w postaci nagłego skrętu koła w rowerze Zuzi, podczas zjazdu z górki :( Niestety, tego wcześniej nie ćwiczyliśmy i biedna wystrzeliła z roweru spektakularnie obcierając sobie kolana i łokcie. O dalszej jeździe nie było mowy, i jak już udało się trochę uspokoić, Asia wyskoczyła na drogę łapiąc od razu dostawczaka na stopa. Zapakowaliśmy dziewczyny z rowerami, podaliśmy adres noclegu w Supraślu, po czym z razem z Antkiem dokręciliśmy pozostałe 2 km (Antek czekając na nas w międzyczasie na postoju zapoznał kolegę :) ). W samym Supraślu okazało się, że adres był dobry, ale mieszkać mamy u córki tej Pani, więc jeszcze musieliśmy przetoczyć się kawałek, przy pomocy zięcia, który podwiózł oklejoną plastrami Zuzię z częścią rzeczy. Ja natomiast udałem się na poszukiwanie apteki i większej ilości środków opatrunkowych.
Wieczorem udaliśmy się na spacer po Supraślu i jedzenie. Miasteczko robi bardzo przyjemne wrażenie, co zresztą można przeczytać w wielu relacjach, przewodnikach itp. Najsłynniejszy bar "Jarzębinka" był już co prawda zamknięty, ale to nadrobiliśmy następnego dnia.
Po powrocie na kwaterę dzieci ochoczo ruszyły do zabawy, przy czym Zuzi w grzebaniu się w ziemi już kompletnie nie przeszkadzały dziury na obydwu kolanach. Wydawało się więc, że sytuacja jest opanowana. Niestety, okazało się że nie do końca...
Podróż minęła bez przygód, nie licząc może desperackich prób zakupu biletu w terminalu mobilnym z płatnością przy pomocy karty. Tutaj należy oddać pani konduktorce wyrazy szacunku za wytrwałość w walce z przenośną kasą, która w pewnym momencie wydrukowała 4 kwitki informujące o.... braku wystarczającego poziomu baterii do wydrukowania właściwych biletów :D Skończyło się wypisaniem ręcznym naszych biletów na rowery, a przy okazji miłą panią zdradziła bransoletka z rowerowego łańcucha - okazało się że, że też jeździ i zna klimaty przyczepkowo-sakwowe, stąd jej wyrozumiałość i chęć pomocy! Raz jeszcze dziękujemy!
Po przybyciu do Białegostoku postanowiliśmy zacząć od obiadu, po drodze zaopatrując się w mapy i przewodnik (Demart, Województwo Podlaskie, raczej nie warto). Asia pamiętała bar Społem w rynku i okazało się, że to fajne miejsce gdzie można smacznie i niedrogo zjeść, aczkolwiek w porze obiadu było tam dość tłoczno.
Po obiedzie już nic nie powstrzymywało nas przed wyruszeniem we właściwą część trasy, czyli w drogę do Supraśla. Okazało się, że rowerowa trasa Green Velo jest poprowadzona dość pokrętnie przez miasto, ale ostatecznie udało nam się wyjechać poza miasto i spokojnym tempem przemieszczaliśmy się wygodną ścieżką rowerową w stronę naszego pierwszego noclegu. Pogoda dopisywała, dzieci dzielnie kręciły pedałami. Wszystko było w porządku, do momentu gdy z lasu wychynęła Przygoda w postaci nagłego skrętu koła w rowerze Zuzi, podczas zjazdu z górki :( Niestety, tego wcześniej nie ćwiczyliśmy i biedna wystrzeliła z roweru spektakularnie obcierając sobie kolana i łokcie. O dalszej jeździe nie było mowy, i jak już udało się trochę uspokoić, Asia wyskoczyła na drogę łapiąc od razu dostawczaka na stopa. Zapakowaliśmy dziewczyny z rowerami, podaliśmy adres noclegu w Supraślu, po czym z razem z Antkiem dokręciliśmy pozostałe 2 km (Antek czekając na nas w międzyczasie na postoju zapoznał kolegę :) ). W samym Supraślu okazało się, że adres był dobry, ale mieszkać mamy u córki tej Pani, więc jeszcze musieliśmy przetoczyć się kawałek, przy pomocy zięcia, który podwiózł oklejoną plastrami Zuzię z częścią rzeczy. Ja natomiast udałem się na poszukiwanie apteki i większej ilości środków opatrunkowych.
Wieczorem udaliśmy się na spacer po Supraślu i jedzenie. Miasteczko robi bardzo przyjemne wrażenie, co zresztą można przeczytać w wielu relacjach, przewodnikach itp. Najsłynniejszy bar "Jarzębinka" był już co prawda zamknięty, ale to nadrobiliśmy następnego dnia.
Po powrocie na kwaterę dzieci ochoczo ruszyły do zabawy, przy czym Zuzi w grzebaniu się w ziemi już kompletnie nie przeszkadzały dziury na obydwu kolanach. Wydawało się więc, że sytuacja jest opanowana. Niestety, okazało się że nie do końca...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
dziękuję za komentarz!